Moja droga z Jezusem zaczęła się tak naprawdę w wieku 16 lat; wcześniej byłem najlepszym przykładem standardowego polskiego katolika, czyli chodziłem do kościoła z przyzwyczajenia i było to po prostu takie rutynowe działanie. W każdą niedzielę szło się do tego kościoła i od czasu do czasu się modliło, czyli nic specjalnego. Jak już wspomniałem moja droga zaczęła się w wieku 16 lat na wakacjach. Byłem wtedy w USA i pewnej niedzieli poszliśmy do miejscowego kościoła. Praktycznie poszedłem wtedy tylko po to, by "zaliczyć" kolejną mszę i wszystko. Tak się też po niej czułem: "zaliczyłem" i spokojne sumienie. Ale potem, gdy kładłem spać nie mogłem zasnąć i zacząłem zastanawiać się nad wieloma rzeczami: co, jak i po co...? W końcu przypomniało mi się kazanie jakie w danym dniu usłyszałem w kościele; już nie pamiętam o czym dokładnie było, ale od niego się wszystko zaczęło. Chwilkę się pozastanawiałem co kapłan wtedy powiedzał i od razu zacząłem rozmyślać jaka jest moja relacja z Bogiem. Wtedy też, po raz pierwszy, trafiła do mnie myśl, że "może ja zostanę księdzem?!", ale od razu po tej myśli przyszła następna: "kurcze Marek, ty chyba zwariowałeś!" i starałem się wybić to sobie z głowy i szybko zasnąć... Nie mogłem, bo to co chwilę powracało do mnie.
Wtedy tego jeszcze nie zauważałem, ale był to przełomowy moment w moim życiu, po którym, bardzo pomału, prawie niedostrzegalnie zacząłem rozumieć pewne rzeczy. I tak moja bardzo powolna przemiana trwała przez rok do następnych wakacji. W między czasie w moim życiu wydarzyło się wiele spraw, tych przyjemnych jak i nieprzyjemnch. Takim największym niepowodzeniem było to, że na koniec roku szkolnego z polskiego miałem mieć jedynkę i szykowała mi się poprawka w sierpniu. Wtedy zacząłem prosić Pana by sprawił żebym zdał tę poprawkę i obiecałem Mu, że jak ją zdam to pójdę pięć razy do kościoła w zwykły dzień nieświąteczny. W te same wakacje był jeden z tych ważniejszych momentów w moim życiu - poszedłem na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. To było dla mnie całkiem nowe przeżycie - równo dwa tygodnie rekolekcji, które mi dużo dały. Właśnie po tej pielgrzymce bardzo mocno związałem się z Różańcem, bo zacząłem codziennie odmawiać jedną dziesiątkę (to trwa do dziś). Od tamtej pory zacząłem poważniej się zastanawiać nad moim powołaniem kapłańskim i już się przed tym nie broniłem. Jak już pisałem - obiecałem Panu, że będę chodził do kościoła w dni powszednie jak zadam poprawkę, no i właśnie jak przyszło co do czego, nie mogłem się przełamać żeby pójść 5 razy na mszę, bo zawsze znajdowałem sto wymówek. Ale w końcu udało mi się to zrobić. Fakt, trwało to prawie rok!
W między czasie zdarzyło się coś, co dobrze pamiętam do dnia dzisiejszego - mianowicie to jak pierwszy raz wybrałem się w środku dnia nie na mszę do kościoła (po prostu strasznie mnie przycisnęło do ściany, miałem wielki problem i strasznego doła, potrzebowałem pomocy!), tylko do Tego, Który mi mógł w tej sytuacji pomóc... Uwierzcie mi, po tym miałem tyle sily do rozwiązywania problemów, że jak popatrzyłem na siebie, to nie wierzyłem że to naprawdę ja! No i tak to się wszystko ciągnęło, a ja wciąż wzrastałem w wierze. Potem poszedłem jeszcze raz na pielgrzymkę, po której byłem już na 99,9% przekonany, że moim powołaniem jest kapłaństwo. Wtedy też zacząłem od czasu do czasu chodzić w dni powszednie do kościoła na mszę, ale nikomu o tym nie mówiłem. Wiedziałem o tym tylko ja i Jezus. Nawet jak wchodziłem do kościoła ciągle się rozglądałem, czy przypadkiem nikt mnie nie przyuważył... Na tym etapie mojego życia czułem, że czegoś mi wciąż brakuje, że czegoś trzeba mi więcej, a chodziło mi o to, że potrzebowałem jakiejś wspólnoty, ale nie miałem, że tak powiem, możliwożci nigdzie się wkręcić. Oczywiście wiedziałem gdzie działa jakaś oaza czy odnowa, ale nie miałem odwagi tam pójść nie znając nikogo. Z ludźmi tak naprawdę wierzącymi mogłem się spotkać tylko w jednym miejscu - tj. na czacie religijnym. Tam poznałem pewną Magdę (dzięki Maro! :-) ), z którą rozmowy i częste maile bardzo dużo mi dały. Tak dotarłem do momentu, w którym nastąpiło wielkie "bum!"- czyli pojechałem na rekolekcje Saruela tzn. Salezjańskiego Ruchu Ewangelicznego. Można powiedzieć, że trafiłem tam przypadkiem, bo dowiedziałem się o nich tydzień przed ich oficjalnym rozpoczęciem i to w dziwnych okolicznościach, ale ja w przypadki w zbiegi okoliczności nie wierzę, bo wiem, że wszystko jest od początku zaplanowane. Te rekolekcje były chyba najważniejszym punktem na mojej drodze życia, po prostu tam jakby "odpadły" mi przysłowiowe klapki z oczu. Po modlitwie o uzdrowienie narodziłem się wewnętrznie na nowo, zacząłem nowe życie, miałem silę zdjąć te wszystkie maski, które miałem na sobie; po prostu tego nie da sie opisać słowami co w tym okresie przeżyłem. Wtedy też upewniłem się co do mojego powołania no i teraz wiem na 99,99% że moim powołaniem nie jest kapłanstwo, że Bóg chce ode mnie czegoś innego! Po przyjeździe z tych rekolekcji, byłem praktycznie innym człowiekiem i mogłem dostrzec rzeczy, na które nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi! Zobaczyłem że cały świat to bagno, czyli grzech, a jak wiadomo, chodzenie po bagnach grozi wciągnięciem człowieka w głąb, w brudną otchłań... Nie tylko zacząłem widzieć inne rzeczy, ale sam się zmieniłem, bo już się nie ukrywam, że idę do kościoła na mszę. W ogóle to zacząłem chodzić na nią codziennie! Od tego momentu jestem mocno związany z Saruelem to znaczy chodzę cały czas na spotkania i jeżdżę na rekolekcje. Dzisiaj, jak patrzę nie siebie, widzę, że jestem zupełnie innym człowiekiem niż trzy lata temu, ale i tak wiem, że jestem wciąż niedoskonały. Jeszcze napiszę coś na koniec... Ostatnio zastanawiałem się nad swoim życiem. Nie chodzi mi teraz o życie duchowe, ale o to, co mi się przytrafia na codzień i dopiero teraz zobaczyłem, jak Pan nas prowadzi, zsyłając na nas różne sukcesy, jak i porażki i cierpienia. W moim życiu nie brakowało cierpienia i zawsze się zastanawiałem czemu mnie to spotyka, jaki to ma sens, że moje życie jest pasmem nieszczęść.... A teraz, jak na to wszystko patrzę to widzę,że te cierpienia były dla mnie wielkim darem, bo skierowały mnie na drogę, na której teraz jestem. Chwała Panu!
Marek
|